Elektriczką, czyli pociągiem podmiejskim dojechaliśmy do dawnej stolicy chanów krymskich. Miasteczko bardzo spokojne, bez tego gwaru i tłoku jaki spotkalismy w Symferopolu. Ot, taki polski Wołów, czy też Oborniki Śląskie. Juz po wyjściu z pociągu dorwała nas pani z ofertą kwatery, pani wydawała sie sympatyczna i polecali ją inni Polacy, którzy akurat od niej uciekali w dalszą droge. My jednak tej pani raczej nie polecimy... korzystaliśmy z cuchnącego wychodka na zewnątrz, mimo że w domu miała zamkniętą na klucz swoją toaletę, pościel zmieniła na naszą wyraźną sugestie, miała pretensje, że rozmawiamy po 22:00 i jeszcze narzekała, że ma jej moczymy łazienke i zepsujemy jej maszinke (czyli pralkę), bo po co oczywiście kłaść jakis ręcznik przy wannie, skoro można pomarudzić polskim turystom. Acha.... do łazienki można było wejść raz dziennie, a ciepła woda była do 21:00. Zęby można było myć, ale w kranie w ogrodzie. Zresztą zlewaliśmy to, a i tak praktycznie cały dzień nas nie było. Ale wracając do Bakczysaraju. Pojechaliśmy zwiedzić Pałac Chanów Krymskich, który wydawał mi sie już z samej nazwy monumentalny i opływający bogactwami, a okazał sie mały, ciasny, i ogólnie średnio ciekawy i bez wyrazu. Potem poszliśmy w kierunku skalnego miasta Czufut-Kale. Petra to to nie jest, ale wrażnia bardzo pozytywne i po raz pierwszy piękne górskie widoki. Jako ciekawostkę dodam, że w Czufut-Kale kręcono ujęcia do "Pana Wołodyjowskiego". Wracając z gór, wstąpiliśmy ponownie do Pałacu Chanów (po przekupieniu ochrony), gdzie odbywał się jakiś festiwal piosenki, a Polskę reprezentowała bliżej nie znana Pani Mariola Jakaśtam, która zaśpiwała "Gdzie Ci Mężczyźni"... zrobiliśmy jej niezły aplauz. Wracając kupiliśmy przy dworcu piwo i spać.