Poranek przed wyjazdem to spacer po placu przed hotelem, gdzie chińczycy trenują Tai Chi, koncentrują się, ćwiczą z mieczami, czy tańczą w parach. Bardzo fajne spędzanie czasu, w nas w Polsce pewnie by ich uznali za wariatów, a tam takie spontany są sposobem spędzania czasu, jak i integracji. Ale nam czas było ruszać dalej w drogę... ruszyliśmy w kierunku klasztoru Shaolin, ze słynnymi mnichami trenującymi kung-fu. Klasztor ma świetne położenie, wśród gór. Same świątynie klasztorne, nie odbiegają za bardzo od widzianych już wcześniej świątyń buddyjskich. Tereny prywatne mnichów są niedostępne, choć czasem udało się looknąć i podejrzeć ich życie za niedostępnymi bramami. Poza tym Shaolin to masa straganów i komercyjne pokazy artystyczne, takie typowe show dla turystów. Wrażenie robią też treningi i ćwiczenia grup młodych uczniów z licznych, okolicznych szkół Shaolin. Po wizycie w Shaolin udaliśmy się do Zhangzhou na dworzec kolejowy. Miasto zbliżone stylem życia i zabudową do innych, dlatego rozpisywać się nie będe. Warto opisać tylko, że przez zamieszanie spowodowane przez chińskiego przewodnika, ledwo co zdążyliśmy na nocny pociąg. Udało się i następnego dnia bylismy już w Suzhou...